Jesteś młodym Anglikiem z Newcastle, do niedawna pracującym w radiu. Twoim największym osiągnięciem jako recenzenta jest określenie muzyki Spice Girls jako "akustycznego naśladownictwa stada kotów obdzieranych ze skóry" i wywróżenia im zerowej kariery. Ale składasz wypowiedzenie. Zaczynasz pracować jako bloger "The Guardian", przywiązany do stałego łącza i komputera. Poznajesz też uroki Twittera. I pewnego dnia, pod wpływem kaca i wielkiego tłoku w Tesco, decydujesz się wyruszyć w podróż na drugi koniec świata, za pomocą Twittera właśnie. Ogrom swojego wariactwa uświadamiasz sobie w pełni, kiedy zdajesz sobie sprawę, że musisz przekonać do tego pomysłu swoją żonę. Poślubioną niedawno. Cztery dni wcześniej.
Szybko ustalasz sobie cel podróży. Zupełne antypody, a konkretnie najbliższy im ląd. Czyli Wyspę Campbella koło Nowej Zelandii. Rezerwat przyrody z listy UNESCO. Przyjmujesz także swoisty pentalog podróży: primo, oferty transportu i noclegu będziesz przyjmować tylko za pomocą Twittera; secundo - płacić możesz tylko za jedzenie, picie i zawartość walizki; tertio - plany maksymalnie na 3 dni do przodu; quarto - jeśli będzie kilka ofert, możesz wybierać. Jeśli tylko jedna... cóż, musisz ruszyć w drogę w ciągu 48 godzin. I po piąte - jeśli w ciągu 24 godzin nie znajdziesz sposobu na kontynuację - misja się kończy. Czyste szaleństwo, nieprawdaż?