Nagłówek reklamowy

środa, 18 grudnia 2013

"To musi się udać : podróż blogera na koszt Twittera" - Paul Smith

   
     Jesteś młodym Anglikiem z Newcastle, do niedawna pracującym w radiu. Twoim największym osiągnięciem jako recenzenta jest określenie muzyki Spice Girls jako "akustycznego naśladownictwa stada kotów obdzieranych ze skóry" i wywróżenia im zerowej kariery. Ale składasz wypowiedzenie. Zaczynasz pracować jako bloger "The Guardian", przywiązany do stałego łącza i komputera. Poznajesz też uroki Twittera. I pewnego dnia, pod wpływem kaca i wielkiego tłoku w Tesco, decydujesz się wyruszyć w podróż na drugi koniec świata, za pomocą Twittera właśnie. Ogrom swojego wariactwa uświadamiasz sobie w pełni, kiedy zdajesz sobie sprawę, że musisz przekonać do tego pomysłu swoją żonę. Poślubioną niedawno. Cztery dni wcześniej.
     Szybko ustalasz sobie cel podróży. Zupełne antypody, a konkretnie najbliższy im ląd. Czyli Wyspę Campbella koło Nowej Zelandii. Rezerwat przyrody z listy UNESCO. Przyjmujesz także swoisty pentalog podróży: primo, oferty transportu i noclegu będziesz przyjmować tylko za pomocą Twittera; secundo - płacić możesz tylko za jedzenie, picie i zawartość walizki; tertio - plany maksymalnie na 3 dni do przodu; quarto - jeśli będzie kilka ofert, możesz wybierać. Jeśli tylko jedna... cóż, musisz ruszyć w drogę w ciągu 48 godzin. I po piąte - jeśli w ciągu 24 godzin nie znajdziesz sposobu na kontynuację - misja się kończy. Czyste szaleństwo, nieprawdaż?

     A jednak - znalazł się ktoś, kto się tego szaleństwa podjął. I w książce opisuje, krok po kroku, losy swojej 30-dniowej podróży. Jak narastała "Reisefieber" na kilka dni przed wyruszeniem w nieznane, jakie dylematy towarzyszyły pakowaniu się i jaka niepewność była związana z pytaniem - czy w ogóle ktokolwiek pomoże mu chociażby ruszyć się z Newcastle? Na szczęście na jego koncie szybko rozćwierkały się komentarze i pojawiły się propozycje. Pierwszym celem stał się Amsterdam, dokąd dotarł bezproblemowo promem. Dalsza europejska część wędrówki wiodła przez Paryż, Eppelborn koło Saarbrücken i lotnisko we Frankfurcie. Stamtąd nasz włóczęga oddaje wielki skok - przez ocean do Nowego Jorku.

     Na kontynencie amerykańskim, choć ma możliwości przelecieć bezpośrednio na zachodnie wybrzeże, odrzuca te propozycje, by móc nawiązać więcej kontaktów z ludźmi. Więc podróżuje przez Waszyngton, Wheeling pod Pittsburgiem, Chicago, Kansas City, Wichitę, Austin (tu bierze udział w programie "Good Morning America, na żywo przed milionami widzów), San Francisco oraz Los Angeles (gdzie trafia na imprezę z Liv Tyler, Evą Mendes i Jessicą Albą). Stamtąd, cudem wręcz i w ostatniej chwili, dostaje połączenie do Auckland, w dodatku jako VIP.
     Część nowozelandzka sprawiła Paulowi najwięcej problemów. Co prawda udało się dotrzeć z Auckland do Wellington, a stamtąd do Kaikoura, ale tu podróż uległa znacznemu spowolnieniu, z kilku powodów. Przede wszystkim - stosunkowo niewielka liczba użytkowników Twittera w Nowej Zelandii. A do tego - różnica czasowa, która sprawiła, że jego tweety do Europy docierały w środku nocy, co automatycznie zmniejszało krąg odbiorców. Ostatecznie - utknął na "zadku Nowej Zelandii", w Invercargill, skąd jeszcze udało mu się dotrzeć na Wyspę Stewarta. Wyspa Campbella pozostała w strefie marzeń, jako miejsce, po pierwsze, zbyt chronione przed turystami, by udzielać pozwolenia na dotarcie tam pierwszemu lepszemu chętnemu, a po drugie - zbyt trudne do osiągnięcia, zbyt niebezpieczne dla łodzi i samolotów. Pomóc mogłoby ewentualnie długie czekanie, ale to byłoby naruszeniem ustalonych wcześniej reguł. Paul dotarł bardzo daleko, ale jednak nie do samego końca. Niemniej swój cel zrealizował - dotarł tak daleko, jak to tylko było możliwe, dodatkowo zbierając znaczącą sumę, w tysiącach funtów, na charytatywną akcję "Dobry cel: woda", wspierającą budowę studni na terenach o ograniczonym dostępie do wody pitnej.
     W swojej podróży Paul spotykał bardzo różnorodnych, ale zawsze pomocnych, ludzi, którzy organizowali mu transport, dawali mu nocleg, oprowadzali go po swoim mieście. Praktycznie nikt z nich nie znał go wcześniej, a jedyną rzeczą, która ich łączyła był Twitter i zamiłowanie do przygody. Zdarzało mu się nocować w prywatnych domach, w luksusowych hotelach, ale też i w zakaraluszonych spelunach, które miały do zaoferowania tylko łóżko. Spełnił swoje marzenie i zrobił coś dobrego dla świata. Pod tym względem - projekt sprawdził się doskonale i wypalił w stu procentach.
     Do tego punktu same pozytywy, prawda? Teraz jednak pora na łyżkę dziegciu. Sama podróż była niewątpliwie ciekawym przeżyciem, ale... Właśnie. "Ale" musi być. Ja rozumiem, że podczas tej podróży musiał pracować, pisać teksty na bloga - choćby po to, by mieć co jeść. Ale poraziła mnie jedna rzecz - podczas tych tysięcy kilometrów, zwiedzania, oglądania miejscowych atrakcji - było niewiele. A przynajmniej o niewielu z nich napisał. Za to opisy imprez, przyjęć, libacji i rzygania - praktycznie z każdego miejsca, które odwiedzał (no może z drobnymi wyjątkami). Wiem, ze pewnie sprzedaje się to lepiej, ale... nie jest to mój styl podróży, zdecydowanie. Do tego opisy bardzo naturalistyczne, momentami posuwające się do skrajności - czy naprawdę koniecznie trzeba było pisać o lewym jądrze wystającym spod bokserek? Do tego dość brutalne metafory - "autokar śmierdzący jak pacha lochy", podróż autobusem określona jako coś "między sytuacją, gdy się jest przywiązanym do skrzydła samolotu, a skakaniem nago z penisem utkwionym w żywym kurczaku". Tego rodzaju język może razić wielu czytelników. Osobiście też dodam, że z mojego punktu widzenia dużo ciekawsza byłaby podróż w kierunku wschodnim, może przez Rosję, Indie, Japonię? Chociaż rozumiem, że utrudnienia wizowe, tak częste w tamtych krajach, mogłyby zakończyć podróż już po kilku dniach.
     Warto tę książkę przeczytać, choćby po to, by poznać historię i losy tego niezwykłego pomysłu, realizowanego przez nietuzinkową osobę. Poczuć się nią choć przez chwilę - styl narracji niewątpliwie ułatwia wejście w duszę autora-podróżnika. Jeśli jednak ktoś nie da rady przebrnąć - też zrozumiem i zdziwiony nie będę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz