Nagłówek reklamowy

sobota, 26 października 2013

"Las cieni" - Jean-Christophe Grangé

   
   Jeanne Korowa, młoda sędzia śledcza z Nanterre. Karierę w służbach śledczych podjęła pod wpływem losu swojej brutalnie zamordowanej siostry. Chciałaby się zajmować morderstwami, jednak trafiają jej się inne, mniej drastyczne sprawy. Wszystko się zmienia, kiedy na jej biurko trafiają dokumenty, sugerujące nielegalne wykorzystanie francuskiej broni w zamachu na prezydenta Timoru Wschodniego. Jeanne widzi w tym olbrzymi potencjał i żwawo przystępuje do dzieła. Jednym z elementów śledztwa jest założenie podsłuchów u osób zamieszanych w sprawę. Jednak Jeanne nie potrafi się powstrzymać i zarządza założenie podsłuchu u psychoterapeuty mężczyzny, z którym była związana. Odkrywa brutalną prawdę, że była tylko jedną z wielu, i to wcale nie tą najważniejszą. Do tego nie potrafi się oprzeć urokowi głosu psychoterapeuty i zafascynowana nim przesłuchuje kolejne godziny nagrań. 
     Tymczasem jej najlepszy przyjaciel z pracy, François, również sędzia śledczy, prowadzi sprawę tajemniczego morderstwa - ofiara została zabita w okrutny sposób, zaś napastnik nie tylko wymalował ściany dziwnymi, tajemniczymi znakami, lecz także pożywił się ciałem ofiary - jakby odprawiał jakiś prehistoryczny rytuał. Szybko okazuje się, że po pierwszym morderstwie nastąpiły kolejne, popełnione w bardzo podobny sposób. Jeanne jest przekonana, że winnym jest jeden z pacjentów psychoterapeuty, którego sesję odsłuchała dzięki nielegalnemu podsłuchowi. Dołącza do śledztwa Françoisa, choć nie w pełni oficjalnie i legalnie. Wydaje się, że śledztwo jest na dobrym tropie i bliskie rozwiązania, kiedy François ginie w pożarze własnego mieszkania.
     Ponieważ pożar nie wybuchł sam z siebie, Jeanne obiecuje sobie, że rozwiąże zagadkę na własną rękę. Odsunięta zupełnie od śledztwa, na przymusowym urlopie, wyrusza szlakiem podpalacza-mordercy. Jej droga wiedzie przez Nikaraguę do Gwatemali, a stamtąd do północnej Argentyny. Krok po kroku odkrywa tajemnicę pewnego dziecka, by w decydującej chwili przekonać się, że nic nie jest takie, na jakie wyglądało, a tytułowy "Las cieni" skrywa zupełnie nieoczekiwaną tajemnicę. Jedynie cudem udaje jej się uratować życie i powrócić do spokojnej, lekko depresyjnej codzienności...
     Książka jest typowym wciągającym czytadłem. Do pewnego momentu autor snuje opowieść o losach bohaterów w zupełnie dobry sposób, intryga wydaje się rozwijać zupełnie logicznie i konsekwentnie (choć mnie osobiście niezbyt podoba się pomysł, by poszukiwany uciekał akurat do kraju, w którym Jeanne kiedyś spędziła trochę czasu i który, w związku z tym, zna wcale nie najgorzej, dużo ciekawiej by było, gdyby obcość kraju stanowiła dodatkowe utrudnienie...). Jednak samo zakończenie, moim zdaniem, jest mocno przekombinowane. Odkrycie w podmokłych lasach Argentyny prehistorycznego plemienia ludożerców, potwierdzającego teorie Freuda, byłoby co prawda sprzeczne z aktualnym stanem wiedzy, jednak w konwencji lekko fantastycznego thrillera mieściłoby się całkiem dobrze. Natomiast wymyślenie, że na bagnach przetrwali argentyńscy desaparecidos, którzy przeżyli wyrzucanie ich z lecących wysoko helikopterów, że przywódcą tych ludzi został syn jednej z nich i generała, który ich katował, uczynienie tego syna - psychiatrą w Paryżu, schizofrenikiem z rozbiciem jaźni na co najmniej cztery osobowości, a do tego jeszcze - ojcożercą, który swoich podopiecznych nauczył kanibalizmu - nie, nie kupuję tego. Owszem, puenta jest zaskakująca i, przynajmniej dla mnie, trudna do odgadnięcia, prawie do samego końca, ale zbyt nieprawdopodobna. Tak sądzę. Jak również niewystarczająco, jak dla mnie uzasadnia kluczowe elementy fabuły, a mianowicie odkrycie rzekomej czaszki człowieka pre-cromagnońskiego oraz wykrycie jakiegoś podejrzanego składnika w osoczu krwi.
     W książce da się też wyczuć nacechowanie ideologiczne, poruszane są tematy nikaraguańskie (sandinizm, rewolucja i dyktatura Somosy), wspominane jest torturowanie Indian gwatemalskich, jedną z głównych ról odgrywa argentyńska junta, i to bynajmniej nie bezosobowo. Z jednej strony są to ważne tematy, które nie powinny być zapomniane. Z drugiej - ich nagromadzenie, natężenie jest chyba momentami zbyt duże i dałoby się go uniknąć.
     Przyczepię się też do autora za nazwisko głównej bohaterki. Zwie się ona Korowa i podobno świadczy to o jej polskim pochodzeniu. Otóż nazwisko to nosi w Polsce aż 1 osoba, zaś jego brzmienie, jeśli już miałoby być słowiańskie, prowadzi na Ukrainę albo do Rosji. Czytelnikowi na zachodzie Europy może wszystko jedno, dla Polaka wychodzi dziwnie. Zresztą mnie na samym początku się skojarzyło z Afryką Równikową.
     I na koniec szpileczki pod adresem tłumacza, czyli pani Wiktorii Melech. Do przekładowego mylenia patetycznego i żałosnego przywykłem już dawno i wielkiego wrażenia to na mnie nie robi, choć zawsze kłuje w oczy. Jednak pisanie: "Nandous, argentyńskie strusie" (s. 445) jest kompromitujące, zarówno dla tłumacza, jak i dla korekty - po pierwsze, te ptaki mają polską nazwę, są to najzwyklejsze w świecie nandu. Po drugie, jeśli tłumaczka chce, dla zachowania kolorytu, przytoczyć ich nazwę lokalną, wraz z wyjaśnieniem, proszę bardzo. Tylko powinna to być nazwa hiszpańska, czyli ñandús, a nie francuska. Co by świadczyło albo o braku wyczucia, albo o braku znajomości polskiego słowa, albo o lenistwie i braku chęci sprawdzenia go nawet w Wikipedii. Bo podręczników zoologii nie wymagam.
     Czy więc czytać? Tak, można. Ale mimo wszystko radziłbym nastawić się na całkiem niemały wstrząs na końcu. I samemu ocenić, czy to ja jestem przewrażliwiony, czy też faktycznie autor przesadził z zakończeniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz