Nagłówek reklamowy

poniedziałek, 10 marca 2014

"Jesienna miłość" - Nicholas Sparks

     Książka-wspomnienie. Blisko 60-letni człowiek przenosi się, niczym wehikułem czasu, do lat swej szkolnej młodości i snuje opowieść o swojej pierwszej - i jedynej zresztą - miłości. Historia mogłaby się przydarzyć wszędzie i jej uniwersalność jest dużą zaletą. Dzięki temu łatwiej się wczuć w sytuację Landona Cartera, syna jednego z kongresmenów Karoliny Północnej.
     Landonowi niczego nigdy specjalnie nie brakowało i żyło mu się dostatnio - choć ceną za to był niestety permanentny brak ojca w domu i, w pewnym stopniu brak możliwości samodzielnego podejmowania decyzji życiowych. Jeden z takich przypadków, jak się potem okazało, miał zaważyć na całym jego życiu. Landon został zmuszony do wzięcia udziału i wygrania wyborów na przewodniczącego szkolnego samorządu. Co za tym idzie, jako osoba funkcyjna, nie miał wyboru i musiał iść na bal na rozpoczęcie roku, a co gorsza - nie mógł na niego iść sam. Musiał zaprosić jakąś dziewczynę...

     Niestety, do którejkolwiek by się zwrócił - dostawał kosza. Ostatecznie ostatnią deską ratunku była Jamie Sullivan - córka miejscowego pastora, dziewczyna bardzo miła, uduchowiona i pomagająca wszystkim potrzebującym pomocy. Do tego nawet niebrzydka. Niestety - nieciesząca się wielką popularnością wśród kolegów Landona, który musiał się liczyć z tym, że stanie się obiektem drwin i niezbyt przyjemnych żartów. Do tego jeszcze sam pastor... To, że nie zapatrywał się zbyt pozytywnie na kontakty córki z chłopcami, stanowiło mniejszy problem. Większym było to, że Landon i chłopaki z jego paczki nieraz płatali pastorowi brzydkie figle i psikusy. A jeszcze większym - dawne zatargi i animozje między obiema rodzinami... Gorzej być nie mogło, prawda? No ale cóż - pójście na bal samemu (lub z własną matką) byłoby jeszcze większą kompromitacją, w związku z czym chłopak przezwyciężył swoje opory i zaprosił Jamie na bal. 
     Namówienie Jamie nie było bardzo trudne, trudniej poszło z jej ojcem - ale ostatecznie operacja zakończyła się sukcesem. I tylko dziwny warunek, postawiony przez dziewczynę, został przez Landona wzięty za żart - miał obiecać, że się w niej nie zakocha i taką deklarację złożył. Sam bal miał przykry przebieg: napotkali byłą dziewczynę nowego przewodniczącego, która po dużej porcji procentów przysporzyła im niemało problemów - najpierw werbalnie, a następnie, kiedy trzeba było po niej posprzątać - również fizycznie. Jamie znosiła to wszystko z uśmiechem na ustach i na koniec podziękowała Landonowi za cudowny wieczór.
     W tym momencie ich znajomość miała się zakończyć, ale we wszystko wmieszało się wszechobecne przeznaczenie. Otóż z okazji Święta Dziękczynienia uczniowie mieli wystawić sztukę. Sztukę napisał niezadowolony z "Opowieści wigilijnej" (Duchy, uważacie. Nie wiadomo, czy przez Boga wysłane, a jeśli nie, to może pogańskie?) pastor i zawarł w niej wiele wątków autobiograficznych. Natomiast główną rolę miała w tym roku odegrać, oczywiście, Jamie. Oczywiście też był problem z odtwórcą głównej roli męskiej. I oczywiście, Jamie poprosiła o to ostatecznie Landona - o przysługę w rewanżu za bal. No i tak krok po kroku, w miarę kolejnych prób, ćwiczeń i godzin spędzanych wspólnie na scenie, coś się zaczęło między nimi kluć, a Landon nawet zaangażował się w działalność charytatywną, towarzysząc Jamie. Co prawda, nie obyło się także bez przykrych chwil - które jednak nie miały drastycznych następstw. Uczucie między nimi nabierało siły, do tego stopnia, że na Wigilię Jamie podarowała ukochanemu swój największy skarb - starą Biblię, jedyną pamiątkę, jaka pozostała jej po matce. Potem pojawiły się pierwsze dotknięcia dłoni, pierwsze pocałunki - w zasadzie sielanka.
     Ale właśnie, tylko w zasadzie. Tuż po Nowym Roku Landon wyznaje Jamie swą miłość. I w jednej chwili jego radość przemienia się w koszmar. Dowiaduje się bowiem, że ta, którą wbrew obietnicy pokochał - jest ciężko, śmiertelnie chora. I nie ma dla niej lekarstwa ani ratunku. Dopiero w tym momencie rozumie, dlaczego dostał Biblię. Dlaczego miał się w niej nie zakochać. Dlaczego Jamie zachowywała się tak dziwnie. I dlaczego jej ojciec z takim dystansem podchodził do jej kontaktów z chłopcami...
     Próbuje modlić się o cud. Wraz z Jamie, gdy była już zbyt słaba, by iść do szkoły, siedzą u niej w domu i godzinami czytają Biblię. I cud się zdarza - co prawda, nie do końca taki, jakiego mogli oczekiwać. Jednak na prośbę młodzieńca, jego ojciec-kongresmen zakopuje topór wojenny z pastorem i pomaga zorganizować odpowiednią opiekę medyczną. Dzięki temu Jamie nie musi leżeć w szpitalu. A dalej następuje happy end. Znaczy - połowiczny happy end. Landon oświadcza się, oświadczyny zostają przyjęte, a Jamie spełnia swoje marzenie - i znajduje jeszcze resztki sił, by w czasie ceremonii ślubnej wstać z wózka i, prowadzona przez ojca, stanąć przed ołtarzem. Większego happy endu już nie było. Landon przez resztę życia, przez cały czas do momentu, w którym snuje swą opowieść, pozostał wierny, nigdy nie zapominając o tej, która oddała mu swoje serce.
     Materiał na całkiem dobry melodramat (taki zresztą powstał, jako "Szkoła uczuć" - choć jego fabuła dość istotnie odbiega od książki), w amerykańskim stylu. Ma za zadanie wzruszać i czyni to zupełnie prawidłowo. Czytając, można się przynajmniej na czas lektury,utożsamić z Landonem i razem z nim przeżywać emocje, które mu towarzyszyły. Niewątpliwie książka ma w sobie to coś, co sprawia, że nie zniknie z pamięci pięć minut po przeczytaniu, lecz zostanie w niej na trochę dłużej. Na marginesie mówiąc, mnie się skojarzyło z "Mariną" Zafona, głównie ze względu na postać Jamie. Inne, oczywiście, ale w tej inności dość podobne.
     I choć książka nie starczy na długo (nieco ponad 200 stron, czyta się płynnie i szybko), to jednak mogę polecić z czystym sumieniem. Do czytania w chwilach zapotrzebowania na idealizm.

1 komentarz:

  1. Istotnie, rasowy melodramat ;) Sparks jakoś nigdy za mną nie chodził, facet celuje w nieco inne niż moje gusta :)

    OdpowiedzUsuń