Przedostatnia powieść autora i jedno z ostatnich spotkań z Ijonem Tichym. Niestrudzony gwiazdokrążca, który z niejednego pieca kosmiczny chleb jadał, po raz kolejny występuje jako reprezentant Całej Ludzkości. Tym razem, ze względu na swoje doświadczenie, reputację i cechy charakteru był wysłany z misją zwiadowczą na Księżyc.
Na pierwszy rzut oka coś tu nie gra. Przecież "Dzienniki gwiazdowe" przyzwyczaiły nas do tego, że podróż na naszego satelitę to zwykła, prosta i przyjemna wycieczka, dobra dla dzieci z przedszkola, a nie dla wytrawnego podróżnika. Jednak kolejne strony książki powoli przekonują nas, że bynajmniej nie była to kaszka z mleczkiem, a co gorsza - wcale nie zakończyła się happy endem, a nawet wprost przeciwnie.
Dzieje misji poznajemy retrospektywnie. Ijon wrócił już na Ziemię, niestety - nieodwracalnie okaleczony, i jest to pierwsza rzecz, której się dowiadujemy. Został poddany zdalnej kallotomii i teraz w jednym ciele funkcjonują dwie osobowości, każda sterowana przez inną półkulę mózgu. Czasami powoduje to dość komiczne efekty, jednak przez większość czasu stanowi to olbrzymią uciążliwość. Przede wszystkim dla Ijona, który zaledwie z trudem może porozumieć się ze swoją "drugą połową" (do czasu, aż przypomni sobie o alfabecie Morse'a), ale też dla wpływowych osób i organizacji, które w feralną misję go wysłały. Rzecz w tym, że brak możliwości porozumienia z jedną z półkul Ijona uniemożliwia jednocześnie ustalenie, czy raport złożony przezeń po powrocie z Księżyca jest na pewno kompletny...
I tak krok po kroku, razem z Tichym borykając się z trudnościami komunikacyjnymi, odkrywamy przebieg wydarzeń. Wszystko zaczęło się od demilitaryzacji Ziemi. By uniknąć wojen i wyścigu zbrojeń, politycy zdecydowali, by poligonem militarnym uczynić Księżyc - podzielić go na sektory krajów, w których z kolei każde państwo mogło umieścić swoje urządzenia. Co ważne, obdarzone zdolnością ewolucji. Efekt teoretycznie miał być taki, że każde państwo miało mieć na Księżycu rozwijającą się z każdą chwilą broń, jednak bez wiedzy o tym, w jakim kierunku ta ewolucja podążyła, a co najważniejsze - czy posiadana broń jest lepsza, skuteczniejsza i liczniejsza od analogicznej broni rywala, czy też jednak nie. I cała idea sprawdzała się bardzo dobrze - do czasu...
Problem pojawił się wtedy, gdy pewne wysoko postawione kręgi polityczne zaczęły coraz głośniej wyrażać obawę, że rozbrojenie rozbrojeniem, ale może należałoby sprawdzić, czy przypadkiem wyewoluowałe bronie nie szykują się do zaatakowania Ziemi. A że przy takiej inspekcji całe założenie ignorancji szlag by trafił, stało się oczywiste, że wizję na Księżycu musi przeprowadzić osoba neutralna, nieposzlakowana, godna zaufania i tak dalej i tak dalej, czyli Ijon Tichy.
Tichego przeszkolono, wpakowano do rakiety i wysłano na orbitę okołoksiężycową. Stamtąd inspekcji już miał dokonywać za pomocą tzw. zdalników. Na Księżycu lądowałyby jedynie automaty, różnych kształtów i postaci, zaś Ijon, popodłączany całą masą kabelków, czujników i innych elektronicznych ustrojstw, poruszałby nimi siedząc bezpiecznie w swojej rakiecie. Kolejna idea, która w teorii była bardzo dobra. Jednak z jakiegoś powodu, po wyczerpaniu wszystkich zdalników, Ijon wylądował na miejscu osobiście. I zdążył nawet zrobić, co zamierzał, wszystko się układało bardzo dobrze - aż tu nagle kallotomia i klops...
Po powrocie na Ziemię Ijon musi się trzymać z dala od swoich zleceniodawców, całkiem słusznie zakładając, że dopóki są niepewni, czy da się coś z niego wyciągnąć, dopóty ma zagwarantowane, lepsze lub gorsze, życie. I siedzi sobie w ośrodku dla zwariowanych milionerów, jednocześnie stopniowo odkrywając sposoby na porozumienie ze swoją "drugą połową" i odkrycie przynajmniej części prawdy.
Przełom następuje w momencie, kiedy następuje krach cywilizacyjny - jak się okazuje, księżycowy pył, który w swoim kombinezonie przywiózł Tichy, tak naprawdę jest ubocznym efektem militarnej ewolucji, atakującym całą elektronikę Ziemi... Dalej następuje w zasadzie kopia wizji z "Profesora Dońdy", czyli powrotu do XVIII-XIX wieku i zniwelowania przewagi krajów Zachodu nad Trzecim Światem. A może nawet przechylenia szali w drugą stronę - w końcu kraje Trzeciego Świata wciąż mają starą, zabytkową, niezelektronizowaną broń, a bogaty Zachód niekoniecznie...
To tyle, jeśli chodzi o samą fabułę. Ale - fabuła stanowi tylko wyjście do porządnych przemyśleń na temat dalszych możliwości rozwoju świata. Wiadomo, w czasach, gdy powieść powstawała (1987), kwestia rozbrojenia była jedną z najbardziej palących, a sądząc po obecnych wydarzeniach, i dziś stanowi kuszącą (choć trudną, jeśli w ogóle możliwą do zrealizowania) perspektywę. Zmilitaryzowanie Księżyca przy obecnym rozwoju technologicznym jest oczywiście niemożliwe, ale jeśli kiedykolwiek ktoś na ten pomysł wpadnie, powieść Lema stanowi bardzo ważną przestrogę i memento - ewolucja ma to do siebie, że jest nieprzewidywalna i łatwo może wpakować z deszczu pod rynnę. Do tego sama idea zdalników - mam wrażenie, że akurat to wcale nie jest takie odległe, jak mogłoby się wydawać i być może dożyjemy czasów, w których będą stanowić codzienność.
Do tego lżejszy i krótszy wątek rozważań nad kulinarną historią ludzkości - stawiamy pomniki Nieznanym Żołnierzom, a wszak większymi bohaterami w dziejach człowieka byli wszak nieznani kucharze i degustatorzy, którzy tylko metodą prób i błędów mogli ustalić, czy jakaś jagódka, owoc czy grzyb jest smaczny i jadalny, czy też wprost przeciwnie, przynosi śmierć w męczarniach.
Podsumowując - książka nie należy do najłatwiejszych, perypetie Ijona śledzi się z trudem (co jednak jest w pełni uzasadnione fabułą), część zdarzeń pozostaje w sferze niepewności i niedomówień. Nie znajdziemy w niej tylu elementów groteski co w innych przygodach Ijona i rzekłbym, że ze wszystkich utworów, w których występuje, to właśnie "Pokojowi na Ziemi" jest najbliżej do klasycznego, "twardego" science-fiction. Miłośnicy "klasycznego" Tichego mogą poczuć się lekko nieswojo. Niemniej - i w takich realiach nasz ulubiony podróżnik odnajduje się całkiem dobrze. W sumie jedyną rzeczą, która mnie trochę razi, jest ponowna eksploatacja motywu zagłady cywilizacji elektronicznej, jakoś w "Profesorze Dońdzie" i wersji surrealistycznej z MZIMU podobało mi się to bardziej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz